Stawiam codziennie jeden krok. Rozpiera mnie wręcz pewność, że codziennie go stawiam. Nie jest to krok na przód, ani do tyłu. Zakręcam raz tu, raz tam. Ciągle zastanawiam się, dokąd dojdę. I kim wtedy będę. Jak będzie wyglądać świat. Czy tylko ja będę go wtedy malować? Jakie barwy znajdą się pod moją ręką. I jak bardzo duże zmiany siedzą we mnie od czasu nie dnia, tygodnia. Mówię o kilku miesiącach, latach. I niby nie jest duża różnica pomiędzy tygodniem a miesiącem. Nie wiem. Gubię się, niekiedy, mącę, zawracam, pogarszam się. I nie wiem, czy to źle. Bo w sumie tak na prawdę nie ma zła. Dobra też nie. Jesteśmy mi i nasze działania. Co dalej? Nie wiem.
Nie wiem nic, jestem tylko małym dzieckiem, takim, którym trzeba się opiekować i przy okazji utrzymywać w pełnej niezależności. Jestem człekiem pełnym kontrastów. Jestem Dziwadłem. Dziwakiem.
Słońce oświetla zieleń drzew, nad którą panują straszne, złe chmury.
Nie słyszę tu wiatru, wiecie?
Nie słyszę hałaśliwych brzdęków upierdliwych samochodów.
Nie słyszę, nie mam,
Nie mam, nie mam,
nic.
I nie chcę mieć,
Bo mam już to, co mieć
chcę.
Ale pewności co do tego nie mam.
Zawsze coś się nawinie pod nogi i upadnę. Wtedy nie zakręcę ani w lewo, ani w prawo. To gorsze niż pogarszanie się, bo nic się wtedy nie uczę i pogarszam się bardziej.
Jakieś wartości? Ktoś, coś?
Tak, oddycham, kaszlę nawet. Zapycham się powietrzem i chorobą. Tabletami o monstrualnych wielkościach.
I nie chcę ich smakować, na prawdę.
Eh, piszę o niczym.